admin

sie 122013
 

Mydła i preparaty antybakteryjne


I znowu reklama. Tylko umycie takim mydłem daje uczucie czystości. Bzdura kompletna. Nasza skóra ma naturalną ochronę przez czynnikami zewnętrznymi – są to właśnie bakterie i odpowiedni odczyn PH. Umycie mydłem antybakteryjnym rąk – no cóż, ręce są raczej odporne, przez wiele zazwyczaj przeszły, najwyżej zejdzie z nich skóra (informacja potwierdzona). Za to nie potrafię sobie wyobrazić umycie takim mydłem całego ciała czy też okolic najbardziej czułych, np. krocza. Tam, gdzie naturalna ochrona jest najbardziej potrzebna właśnie tam ją takim mydłem niszczymy. Uzyskamy podobny efekt gdybyśmy się umyli domestosem, no, może tylko będziemy ładniej pachnieć, zresztą rzecz gustu.

Można jeszcze pomyśleć o tych wszystkich antybakteryjnych kosmetykach do mycia twarzy. Czy bardziej pomagają czy bardziej szkodzą. Według medycyny chińskiej trądzik nie jest wynikiem działania bakterii tylko zaburzeń w organizmie, więc zabijanie bakterii nic nie da. Zazwyczaj nie daje. A przy okazji zabija się te pożyteczne bakterie.

 Posted by at 19:09
sie 122013
 

„Tylko wydezynfekowane…


… jest naprawdę czyste” – Uśmiecha się pani z ekranu trzymając w rękach preparat do mycia muszli o zapachu leśnej płukanki do zębów. Chciałem tu napisać o rozprzestrzeniającej się obawie – obawie przed BAKTERIAMI.

Telewizja straszy nas, że nawet jak coś wyszorujemy to i tak gdzieś po kątach będą BAKTERIE widziane tylko w nadfiolecie. Swoją drogą ciekawe – zazwyczaj nie widzimy bakterii, bo są za małe. Niebieskie światło je powiększa? Ale mniejsza o reklamy. Nasza kultura wpaja nam już od dziecka, że bakterie są straszne, szkodliwe i że trzeba z nimi walczyć. A ja powiem coś zupełnie innego. Jak zwykle, zresztą.

O ile jestem się w stanie zgodzić, że bakterie w ustępie nie są bardzo potrzebne (aż tak bardzo szkodliwe znowu nie są – pochodzą z naszych organizmów) i że można używać czegoś, żeby się ich pozbyć, to namawianie do wygotowywania naczyń czy mycia ich w domestosie bo „tylko wydezynfekowane jest naprawdę czyste” jest dużą przesadą. O ile mamy jeszcze na tyle rozsądku, żeby nie myć domestosem naczyń to używamy różnych kosmetyków, na przykład: (zobacz) mydła antybakteryjne.

Jeszcze tylko chciałem wspomnieć o jednej nauczycielce, która nakrzyczała na dziecko kiedy się dowiedziała, że wykąpało psa w wannie. Jej niepodważalnym argumentem było to, że „na wannie pozostają zarazki z psa i można potem umrzeć”. Byłem za mały, żeby coś powiedzieć, ale pamiętam to do dzisiaj. Tak jakby wanny nie można było po prostu umyć. To naprawdę wystarcza, nie trzeba jej gotować w kwasach i wypalać w ognisku. Bakterie są, były i będą. A tylko od organizmu zależy co z nimi zrobi. Używając wszystkiego co zabija bakterie – zazwyczaj uzyskujemy taki efekt, że zabijamy bakterie skóry, chroniące nas przed wszystkim. A potem się dziwimy dlaczego chorujemy.

 Posted by at 19:08
sie 122013
 

Potrzeby, ograniczenia, nałogi, zmiany


Czasami po zadaniu pytania „Co chciałbyś” można usłyszeć: A więc tak: nie chciałbym dalej pracować z tym głupim szefem, nie chciałbym, żeby mój samochód ciągle się psuł, nie chciałbym tak długo siedzieć w pracy, nie chciałbym zarabiać tak mało jak dotychczas…

Lista taka może być bardzo długa, w zależności od tego ile rzeczy chcielibyśmy zmienić, ale… Tak naprawdę to nie odpowiedzieliśmy na pytanie. Pytanie brzmiało: „co chciałbyś”, a nie „czego nie chciałbyś”. Mała różnica, ktoś powie. A ja odpowiem, że różnica jest bardzo duża. Wystarczy sobie wyobrazić taką scenę:

Kolejka do kasy biletowej na dworcu w Warszawie. Co chwilę kolejna osoba podchodzi do okienka i wyraża swoje życzenie. Aż w końcu ktoś podchodzi (np. my) i mówi, z dużą ekspresją „NIE CHCĘ JECHAĆ DO KRAKOWA!”. Konsternacja. To jest dokładny przykład niewłaściwej odpowiedzi na pytanie „co chciałbyś”.

Proszę sobie przypomnieć jakąś sytuację kiedy musieliśmy odpowiedzieć na pytanie: co chcemy. Każdy, kto był w takiej sytuacji wie, że czasami jest bardzo trudno odpowiedzieć. Nie myślimy wtedy tylko o tym, co chcemy, ale co się stanie jak to dostaniemy lub też co sobie druga osoba (lub ktoś inny) pomyśli. A nawet jak coś już chcemy i powiemy, że tak chcemy i tak nie wierzymy w to, że tak będzie.

Pragnienie, wiara, oczekiwanie.

Takie trzy magiczne słowa. Może czegoś pragniemy, ale nie wierzymy, że tak się stanie. Może nawet wierzymy, ale nie oczekujemy tego. O ile wiarę w coś łatwo sobie wytłumaczyć, to oczekiwanie może być nieco zagadkowe. Wyjaśnię to humorem żydowskim:

W pewnym żydowskim mieście (i okolicy) nastała susza. Plony wymierały, bydło chodziło głodne. Wreszcie zebrali się najważniejsi miasta, aby w synagodze modlić się o deszcz. Poszli do rabina. Rebe – mówią – przyszliśmy modlić się o deszcz. Dobrze, ale deszczu nie będzie – odpowiada rabin. Ależ dlaczego – pyta tłum. Bo nie ma w was wiary. Ależ Rebe, tak nie można, przecież przyszliśmy tutaj modlić się o deszcz, wszyscy w to wierzymy… Tak? – odpowiada rabin – a gdzie macie parasole?

W humorze mowa jest o wierze, ale według mnie bardziej pasuje on do wytłumaczenia właśnie oczekiwania na coś. Wierzymy, że tak się stanie, ale nie oczekujemy tego. Inny przykład – nic mi chwilowo nie przychodzi do głowy. Jak coś przyjdzie to napiszę.

Ludzie chcą być chorzy i nieszczęśliwi. Oczywiście nie wszyscy (powiedziałbym – na szczęście). Kogoś zaszokowałem takim stwierdzeniem? Wystarczy popatrzeć na zgromadzenie rodzinne z jakiejkolwiek okazji. Mogą być urodziny. Przychodzą rodzice, babcia, ciocia i inne kawałki rodziny. Po jakiejś godzinie przestaje się mówić o tym, że jeszcze nie tak dawno dziecko było w wózku i zaczyna się mówić o … chorobach. A bo wiesz, ja tu miałem taki obrzęk, ale jakoś samo przeszło. Ktoś miał bolące zęby, ktoś złamał paznokieć. Po chwili zaczyna się licytacja. Kto potrafi wymienić jak najwięcej chorób, które miał, ma lub przeszedł. Im bardziej wymyślna choroba tym lepiej. Najbardziej punktowane są choroby nieuleczalne lub wycięcia organów. „Eee, taka grypa to nic. Co to są 3 dni!?! Jak ja ostatnio miałam grypę to przez 2 tygodnie nie mogłam wstać z łóżka, brałam antybiotyki co 6 godzin, nawet w nocy, ale to jeszcze nie koniec! Okazało się, że to była grypa z powikłaniami i musieli mi wyciąć pół wątroby!”. Wow! To dopiero cudo. Wszyscy słuchają, wpatrzeni jak w tęczę. Tylko dziecko, które właśnie ma urodziny siedzi jak na tureckim kazaniu. Jest zdrowe więc nie ma co powiedzieć. Nieśmiało udaje mu się wtrącić „a mnie ostatnio ząb bolał”. Cisza zapada nad stołem i każdy w potępieniu patrzy, aż dziecko staje się takie malutkie, że nie widać go przy stole. Dziadek ma sztuczną szczękę, a resztkę zębów wyrywano mu bez znieczulenia, babcia ma sztuczną nerkę, ktoś tam rozrusznik serca, a berbeć będzie tutaj marudził o bolącym zębie.
I trwa licytacja. Ten, kto ma więcej chorób – wygrywa.

Ależ wcale nie musi być żadnego zebrania rodzinnego. Wystarczy jak spotkają się dwie starsze panie na ulicy. Czasami słyszę strzępki rozmowy: „A cześć, wiesz co? Doktor przepisał mi silniejsze tabletki, bo …”.

Dlaczego nie rozmawia się o tym co jest dobrego, miłego, życzliwego w życiu. Zazwyczaj mówimy o chorobach, przeciwnościach, awariach, kłopotach. „A cześć, co słychać? – Ach, zlew mi się urwał, żona wpadła pod samochód, dziecko włożyło palce go gniazdka…”. Jakie to typowe. A wystarczyłoby powiedzieć „Dziękuję, dobrze, świetnie się dzisiaj czuję (lub lepiej się dzisiaj czuję lub „coraz lepiej” – zdanie według Silvy), mam dużo ciekawych rzeczy do zrobienia, a potem idziemy z żoną do parku (na film, do teatru, cokolwiek)”. O wiele lepiej brzmi, prawda? No tak, ale tego nikt nie będzie słuchał. Kto będzie słuchał kogoś, kto mówi, że wszystko jest dobrze. Że nic się nie stało, że jest mu dobrze. JAK KOMUś MOŻE BYĆ DOBRZE W ŻYCIU?!?

Wstydzimy się mówić o tym co jest dobre. A potem się dziwimy skąd jest tyle nieszczęścia na świecie. A o czym rozmawiamy?

Kolejną rzeczą w udowadnianiu tego, że lubimy chorować jest to, jak się zachowujemy. Wiemy, że dana rzecz nam szkodzi i nadal, z pełną świadomością ją robimy. Oczywiście nie mówię tu o nałogach, bo to jest zupełnie inna rzecz, mówię tu o rzeczach bardziej przyziemnych, na przykład: zbyt ciepłe lub zbyt luźne ubieranie się, picie (dużej ilości) kawy. Niektóre osoby kiedy się źle czują pomimo tego zabierają się do: mycia okien, sprzątania, zakupów itp.

Powiedziałem też, że ludzie lubią być nieszczęśliwi. Mechanizm jest podobny. Im ktoś jest bardziej nieszczęśliwy tym jest mu „lepiej”. Otrzymuje wyższe notowania w komunikacji międzysąsiedzkiej. Osoba, która jest szczęśliwa w ogóle się nie liczy. Ale ileż bardziej jesteśmy okrutni wobec siebie? Przez cały czas chodzi nam po głowie, że ktoś chce nam dokopać, że ktoś się z nas śmieje. Pokażę to na przykładzie dziewczyn. Wyglądają jak szkielet w pracowni biologicznej, a twierdzą, że są grube (ciekawe, że nie spotkałem jeszcze „dużej” dziewczyny, która twierdziłaby, że jest chuda). Oglądają się za nimi tuziny facetów, a twierdzą, że są nieatrakcyjne. Po komplementach w stylu: „masz ładny tyłek” odpowiadają „acha, to twierdzisz, że jestem gruba i mam tyłek jak żarna”. Niektóre dziewczyny twierdzą, że nie da się na nie patrzeć i nie wyjdą z domu dopóki się nie pomalują. Co gorsza, nawet nie wyniosą śmieci bez makijażu, bo „mogą kogoś spotkać”. Po kąpieli w pachnących ziołach koniecznie muszą użyć dezodorantu „bo brzydko pachną”. Ośmieliłbym się powiedzieć, że boją się pomyśleć – tak, tylko pomyśleć – że mogłyby być ładne. Nawet taka nieśmiała myśl, nic więcej.

Największym ograniczeniem jest nasz umysł. Ograniczani jesteśmy przez to, co myślimy. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest piękny i atrakcyjny, ale nie pomyśli bo … bo nie pomyśli. Ile jest rzeczy, których nigdy nie zrobimy, bo nie pomyślimy o nich lub też – „wiemy” że tego się nie da zrobić. A ile wynalazków powstało dzięki ludziom, którzy nie wiedzieli, że czegoś tam się nie da zrobić.

Ktoś kiedyś powiedział, że jesteśmy wolni. Że mamy wolny wybór. Tak naprawdę nawet jeśli szczątki takiej prawdziwej wolności nam jeszcze pozostały to sami sobie nakładamy kajdany i tak żyjemy ciesząc się z … wolności. Ile jest takich rzeczy, które wmawiamy sobie, że MUSIMY zrobić. MUSZĘ: iść do sklepu, wysłać list, coś policzyć, naprawić samochód, wypić kawę. Tak naprawdę to jest tylko i wyłącznie nasz wybór i sami sobie wmawiamy, że musimy. Czy naprawdę muszę iść do sklepu? A co się stanie jeśli nie pójdę? Umrę czy zawali się świat? A mogę iść do tego sklepu jutro? Mogę. A więc wcale nie muszę. Mnóstwo rzeczy moglibyśmy zamienić na: bardzo chcę. BARDZO CHCĘ: iść do sklepu, iść na rower, wypić kawę.

A wszelakiego rodzaju nałogi? Czasami tak bardzo ograniczają naszą wolność, że aż nie zdajemy sobie z tego sprawy. I znowu nie mówię tu o nałogach fizycznych tylko o tych trudniej zauważalnych – psychicznych. Ktoś po przyjściu do domu czyści sobie buty. Ktoś inny nie usiądzie na kanapie jeśli narzuta jest nieco krzywa. Ktoś myje ręce kilka razy na godzinę. Ktoś codziennie wyłącza telewizor z gniazdka (bo tak się robi) chociaż obok, do tego samego gniazdka jest podłączona lampa i nikt jej nie rusza. Sami sobie wymyślamy kolejne rzeczy do zrobienia i sami sobie wymyślamy kolejne kajdany.

Człowiek w własnym życiu może bardzo dużo zmienić. A wszystko zaczyna się od myśli. Nie da się niczego zmienić, jeśli nie zostało o tym wcześniej pomyślane. Ale wiele osób zachowuje się jakby miało klapki na oczach. Widzi tylko tyle, żeby się nie potknąć idąc do przodu i to wszystko. Od nich właśnie pochodzą różne stwierdzenia typu: bo tak, nie staje się z dzieckiem przed lustrem, bo się nie staje. Podczas burzy trzeba wyłączać telefon komórkowy, bo przyciąga pioruny i inne, temu podobne. Rzeczy wymyślane bez jakiejkolwiek podstawy i od razu traktowane jako dogmaty. Przykład: „Nie staje się z małym dzieckiem przed lustrem”. Ktoś zaintrygowany zapytałby dlaczego. – Bo tak się nie robi. – A dlaczego tak się nie robi? – Ach, przestań się wygłupiać, znowu zaczynasz? Że też z tobą nigdy nie da się normalnie porozmawiać. I na tym kończy się rozmowa. Nikt nie zna odpowiedzi.

Miałem kiedyś studenta. Zdolny i dobrze się uczył. Na koniec zapytałem się go jaką chciałby ocenę. Niepewnie powiedział, że chciałby 4. Po jego minie wiedziałem, że jednak nie bardzo. Zapytałem się czy jest pewny, że 4 mu wystarczy. Yyyy, no może 5? To proszę się zdecydować – powiedziałem. Nie – odparł – 4 wystarczy. Mogłem mu wpisać piątkę, ale on sam, w swoim umyśle nie wierzył, że mógłby ją dostać. Otóż i sekret ludzi, którzy osiągnęli jakąś karierę. Oni wiedzieli, że im się to uda, nawet jeśli na coś nie zasłużyli. Oni tylko w to wierzyli.

Ludzie boją się zmian. Każdych – i tych na lepsze i tych na gorsze. Ktoś mógłby sobie ułatwić pracę i wie jak to zrobić – ale tego nie zrobi. Znam instytucję, w której system komputerowy czeka gotowy na wdrożenie już od 2 lat. Oszczędziłby pracownikom około połowy pracy, zwłaszcza żmudnej – rachunkowej. Nic z tego. Ludzie wolą (autentycznie) rysować rubryki w zeszytach i robić w nich kreski i pod koniec dnia, tygodnia, miesiąca i roku liczyć ręcznie wszystkie kolumny zamiast posługiwać się czytnikiem kodów paskowych. Panicznie boją się zmian – w tym wypadku takich, które ułatwiłyby im pracę.

I na koniec jeszcze jedna rzecz. Jedno proste stwierdzenie: Nic nie jest nam dane raz na zawsze. Zapominanie o tym stwierdzeniu jest przyczyną wielu problemów i strat.

Zostajemy wyrzuceni z pracy, porzucają nas partnerzy życiowi, chorujemy itp. właśnie dlatego, że zapominamy o tej prawdzie: nic nie jest nam dane raz na zawsze.

Na początku, w pracy, przychodzimy przed czasem, pracujemy jak dzikie osły, żeby się tylko pokazać z najlepszej strony. Z biegiem czasu przychodzimy spóźnieni o pół godziny i … siedzimy w internecie zamiast pracować.

Podrywamy jakąś panią. Zanosimy jej kwiatki, wyrywamy jej torebkę z ręki wagi 5 dkg, śpiewamy pod jej oknami. Z biegiem czasu nasza wybranka widzi kwiatki raz na rok – na urodziny, o których w dodatku przypomnieliśmy sobie tydzień później. Sama nosi zakupy wagi 15 kg i zanosi zepsute żelazko do naprawy.

Słynne stwierdzenie: „jak się ożeni to się odmieni„. Oczywiście, że się odmieni – ale dokładnie w tym kierunku jak dotychczas. Jeśli na początku kobieta dostawała kwiatka raz w miesiącu, teraz dostaje 2 rocznie, to jakiś czas po ślubie będzie dostawała kwiatka raz na dwa lata. Jeśli na początku facet sprzątał w domu co tydzień, a teraz sprząta co dwa tygodnie to potem będzie sprzątał raz w miesiącu, i tak dalej. Każdy ma swój indywidualny tok rozwoju, a to, czy będziemy szczęśliwi zależy od tego jak blisko siebie będą ludzie mieszkający razem, którzy będą się w tym czasie „rozwijać”. Bo jeśli rozwój podąży w przeciwnych kierunkach – po jakimś czasie Ci ludzie staną się sobie obcy. I nic się z tym nie da zrobić. Ale tu pocieszenie – jesteśmy tacy, jacy chcemy być. I w jakim kierunku będziemy się rozwijać to zależy tylko od nas. Powtarzam – tylko od nas. Nie od mamy, babci, pracy czy środowiska. To nam może pomóc lub przeszkodzić, ale nasz rozwój jest zależny tylko od nas.

Zdrowie czy choroba też nie jest nam dane raz na całe życie. Warto się nad tym zastanowić.

 Posted by at 19:07
sie 122013
 

Choroby psychosomatyczne


Duży procent z wszystkich chorób to choroby psychosomatyczne. To znaczy wywołane świadomie lub nie świadomie przez nasz umysł. Z czego się biorą? Z tysiąca rzeczy, między innymi:

  • negatywnych myśli
  • odbioru negatywnego przesłania
  • przekonania o jakimś fakcie
  • i innych

Onegatywnych myślach było dużo. Teraz o odbiorze negatywnego przesłania. Przychodzi kichająca osoba do pracy, z nosa jej cieknie, zużywa paczkę chusteczek w 10 minut i wszystkich dookoła przekonuje: „Nie podchodź do mnie, bo się zarazisz. Naprawdę; już kilka osób boli gardło”. Ona naprawdę w to wierzy i bardzo się stara (oczywiście podświadomie). Twierdzi że jest w stanie zarazić każdego, na kogo popatrzy. Gdyby było tak naprawdę to już w autobusie połowa ludzi zaczęłaby kichać, ale jakoś nie chcą. Dziwne. A ja powiem dlaczego. Oni nie wiedzą, że mają zachorować. W pracy co innego – każdemu można to powiedzieć.

Potem wystarczy tylko jedno kichnięcie, ot chociażby z powąchania pieprzu. Acha – to pewnie zaraziłam się w pracy od tej osoby. To wszystko. Zazwyczaj na stwierdzenie że „czymś cię zarażę” kierowanym do mnie odpowiadam, że nie. Nie przyjmuję jej twierdzenia, że coś mi może zrobić i dodaję, że jeszcze nie znalazła się osoba, która by mnie czymś zaraziła. Naprawdę – jeszcze nie znalazła się osoba, która zaraziłaby mnie np. katarem lub grypą.

Mogę to śmiało powiedzieć: zdrowy organizm nie zachoruje. Zdrowy organizm ma na tyle siły, żeby zwalczyć KAŻDĄ chorobę. Dopiero kiedy przeszkadzamy mu w tym – choroba zwycięża.

trzecim, wymienionym tutaj źródłem są przekonania. Zdania – twierdze wmawiane nam przez rodziców / babcie przez długie lata. „Nie wychodź na dwór z mokrą głową bo się przeziębisz”. To nic, że na dworze jest 35 stopni. I tak się dziecko przeziębi. Bo mama tak mówiła. Mama – jako autorytet. „Nie skacz tutaj bo złamiesz sobie nogę” – jakie to słodkie. Dziecko – potem dorosły, może być astronautą, ale wie, że jeśli skoczy z tego murku, który ma pół metra to złamie nogę. A wystarczy powiedzieć „Nie skacz z tego bo MOŻESZ sobie coś zrobić”.

Inne zdanie to: „Nic w domu nie może się zmarnować”. Mamy w szafce lekarstwo – doskonałe na przeziębienie. Widzimy je codziennie przy myciu zębów. No, jest lato, jest nam nie potrzebne. Ale wiemy, że data ważności kończy mu się z końcem roku. Jest jesień – najlepszy okres na katar, a my przecież mamy to lekarstwo na katar – świetne i wkrótce trzeba będzie je wyrzucić, a w domu nic się nie może zmarnować. Co robimy? Przeziębiamy się.

Inną „twierdzą” są odruchy. Kiedy małe dziecko się czegoś boi – mama daje mu jeść. Dziecko przestaje płakać. Raz, drugi, trzeci. Kiedy już będzie starsze – będzie miało zakodowane. Boisz się – jedz. Jedz, to Cię uspokoi. Wiele jest przypadków osób, które jedzą, nie wiedząc dlaczego. Po prostu w pewnych trudnych sytuacjach muszą coś zjeść. To może być tego przyczyną. A zrozumieć przyczynę – jest pierwszym krokiem do zmiany.

Wszelkie „poważne” choroby jak np. rak również mogą być wywoływane psychosomatycznie. Zazwyczaj do roku przed wystąpieniem choroby osoba dorosła przechodzi przez tzw. „utratę obiektu miłości”. Może być to utrata kogoś bliskiego, współmałżonka, utrata ukochanej pracy, idei itp. Człowiek stwierdza, że nie ma po co żyć i wybiera sobie (podświadomie) chorobę, która – według niego – najszybciej pozwoli mu umrzeć. Jeśli dana osoba najbardziej boi się raka – wybiera raka. Jeśli zapalenia płuc – dostanie zapalenia płuc.

Inną przyczyną jest … bezmyślność. Czasami jest tak, że żyjemy w pewnym środowisku. Za środowisko uważam – dom, dietę, pracę, sposób zachowania. Po jakimś czasie okazało się, że jesteśmy chorzy. Na przykład na nerki. Idziemy do szpitala – leżymy tam 2-3 miesiące i lekarz mówi nam, że jesteśmy zupełnie zdrowi, że możemy iść do domu. Pakujemy swoje rzeczy i wracamy … „na stare śmiecie”. Do tych samych warunków, do tych samych sposobów myślenia, które wpędziły nas w chorobę. Po 3-6 miesiącach znowu jesteśmy w szpitalu. „Choroba nerek nie została wyleczona i się odnowiła” – chwalimy się wchodząc. A właśnie, że nie. Ostatnim razem zostaliśmy zupełnie wyleczeni tylko sami, na swoje własne życzenie znowu zachorowaliśmy. Tak, to już jest głupota, ale takie właśnie są przypadki. Nie wystarczy wyleczyć chorobę, trzeba w przyszłości unikać warunków, które ją spowodowały.

 Posted by at 19:06
sie 122013
 

Dlaczego dzieci chorują?


Dlaczego niektóre dzieci są tak bardzo chorowite, a inne zupełnie zdrowe i w prawie nie wiedzą jak wygląda lekarz?

Na chorobę dziecka może wpłynąć wiele czynników zewnętrznych jak nieprawidłowe odżywianie, zatrute środowisko. Ale dochodzi do tego inny, bardzo ważny czynnik, który jest dosyć często zupełnie pomijany. I właśnie o tym chciałem napisać.

Powód pierwszy: korzyści z choroby. Ktoś dorosły powie – a jakie dziecko może mieć korzyści z tego, że jest chore i źle się czuje. A bardzo duże. Czasami rodzice zauważają dziecko dopiero wtedy, jak coś mu jest. Czytają mu książeczki, przytulają je, pozwalają patrzeć do późna na telewizor, taki pan, którego nigdy nie ma w domu teraz siedzi przy łóżeczku i nazywa się tatuś, czasami dochodzą do tego smakołyki. Oczywistym odruchem jest dawanie dziecku jeszcze więcej kiedy jest chory lecz jeśli brakuje mu tego w codziennym życiu – dziecko będzie chorować tylko po to, aby to otrzymać. Paradoksalnie – rozpieszczanie dziecka w czasie choroby może powodować jej częste nawroty (tej samej lub innej).

Powód drugi: zwrócenie na siebie uwagi. Czasami dziecko stara się pokazać rodzicom, że coś jest nie w porządku. Że jest mu źle, że coś mu się nie udaje. Jeśli rodzice nie będą na to zwracali uwagi przez dłuższy czas – dziecko może zachorować tylko po to, aby powiedzieć „słuchajcie, ja tutaj też jestem i jak mnie nie słuchacie to teraz zaczyna mnie boleć coraz bardziej – może teraz się mną zajmiecie i wysłuchacie co chcę powiedzieć”. Takiej choroby często nie da się wyleczyć dopóki nie „wysłucha” się dziecka.

Powód trzeci: choroba, złość matki. Kiedy matka przechodzi jakąś chorobę, kiedy matka się denerwuje, jest w depresji – dziecko zaczyna źle się czuć. Zazwyczaj wtedy matki mówią „mam tyle spraw na głowie, a on/ona do tego zaczyna chorować (grymasić, szaleć, nie słuchać, bać się, itp). Chińska zasada mówi, że aby wyleczyć dziecko należy najpierw wyleczyć matkę. NIE DA SIE wychować zdrowego dziecka jeśli matka jest chora. Dziecko tak bardzo się martwi chorobą matki, że samo zaczyna chorować. Nie należy leczyć dziecka – po wyleczeniu matki dziecko samo wyzdrowieje.

Powód czwarty: brak miłości, kłótnie w rodzinie. Najczęściej jest tak, że kiedy rodzice się kłócą, istnieje „separacja od łoża i stołu” to dziecko zaczyna chorować. Choruje wiecznie na anginę, chodzi przeziębione i tak właściwie nic mu nie pomaga. W takim przypadku jedyne co można zrobić to starać się stworzyć mu w miarę normalną, kochającą rodzinę. To nie w dziecku jest problem tylko w rodzicach i to oni potrzebują terapii. Może nie będzie to zbyt miłe lecz czasami istnieją takie sytuacje, iż lepiej dla dziecka jest pozostać z jednym z rodziców (celowo nie mówię tu: pozostać z matką) i dorastać w „niepełnej rodzinie” niż wysłuchiwać ciągłych kłótni i sporów.

Dziecko żyje w nieco innym świecie, o którym rodzice zdają się uporczywie zapominać. Dziecko jest jak bardzo czuła antena odbierająca uczucia, odczucia, pozytywne i negatywne myśli – coś, co w świecie dorosłych jakby nie istnieje. Niektóre z dzieci (lub wszystkie) widzą aurę człowieka. Czasami jest tak – mamo, a ten pan ma taki śmieszny balonik na głowie. Zazwyczaj mama odpowiada, żeby nie mówiło głupot. Dzieci – jak zwierzęta – potrafią rozpoznać zamiary i charakter człowieka zanim je pokaże. Może dlatego czasami płaczą na czyjś widok, a na widok innych, nawet całkiem obcych – uśmiechają się.


Rodzice – bardzo często – robią nieświadomie dziecku wielką krzywdę. Jeśli dziecko choruje rodzice dają mu wszystko czego zapragnie. Dziecko uczy się, że jeśli czegoś mu brakuje to jeśli zachoruje i powie, że tego chce to to dostanie.

Ja wiem, że to jest trudne. Ale proszę powiedzieć dziecku – „jak wyzdrowiejesz to: pójdziemy do kina, do cyrku, pójdziemy do wesołego miasteczka, na plac zabaw, na basen – gdziekolwiek, ale JAK BĘDZIESZ ZDROWY”. Oczywiście jeśli dziecko choruje raz na 2 lata – nie ma problemu. Ale są dzieci, które chorują ciągle i właściwie bez żadnych przyczyn. To może wtedy ta przyczyna tkwi w ich głowach lub w chorobie matki.

To jest bardzo trudne, bo kiedy dziecku jest źle rodzice od razu chcą dać mu wszystko co chce, żeby mu tylko wynagrodzić tą chorobę. Nagradzają dziecko za chorobę. Rodzice, dajcie dziecku nagrodę za wyzdrowienie a nie za chorobę – dziecko będzie wiedzieć, że jak wyzdrowieje to coś dostanie, coś, co bardzo chce. Ale uwaga. Nie może tak być, że dziecko nagle staje się bardzo chore (w ciągu 1 dnia), rodzice obiecają mu rower i na następny dzień dziecko jest zdrowe. I tak się powtarza. To też jest wymuszanie. Tylko, że bardziej wyrachowane.

 Posted by at 19:05
sie 122013
 

„Ja już jestem za stara na to”


Spotkałem jedną panią, która stwierdziła, że ma straszną migrenę. Okazało się, że jej migrena jest sposobem na unikanie problemów. Kiedy powiedziałem, że może zmienić tak swoje życie, aby te migreny się nie powtarzały, pani stwierdziła: „To już nie w moim wieku”.

Na wiele proponowanych zmian w życiu ludzie odpowiadają, że już są za starzy na to lub też że to nie w ich wieku. A na moje usiłowania zaprzeczeniu tego stwierdzenia pani radośnie dodała: „jak pan będzie w moim wieku to pan zobaczy” i tym zakończyła rozmowę. Na marginesie, pani ma 50 lat.

Ciekawe skąd biorą się ludziach przekonania, że są już starzy lub że już długo na tym świecie nie pożyją. Stwierdzenia „mam 50 lat i już nie mam czasu, aby cokolwiek zmieniać”, albo „po co mi to, ja najwyżej pożyję jeszcze 2-3 lata i to wszystko” to nic innego jak zwykłe samobójstwo. Jest napisane „proście, a będzie wam dane”. Jeśli ktoś prosi o śmierć w wieku 50 lat na pewno nie dożyje stu. Jeśli ktoś prosi o starość – będzie stary – nawet mając pięćdziesiąt lat.

Starość to nie tylko stan organizmu, który zresztą czasami bardzo dobrze dopasowuje się do psychiki. Starość jest to stan umysłu. „Jesteś stary kiedy nie potrafisz się już bawić i tańczyć”. Kiedy nic cię nie cieszy. Spotyka się czasem bardzo stare dzieci – dzieci po przejściach, po urazach. Nie uśmiechają się – zachowują się jak starcy. Ale organizmy mają młode – siedmio lub dwunastoletnie. Jeśli dzieci mogą być stare, to osoby starsze wiekiem mogą czuć się młode, prawda?

Kolejne stwierdzenie: osobom starszym wiekiem czegoś nie wypada robić. Oczywiście, dla niektórych ludzi dziwnie wygląda osiemdziesięcioletnia babcia huśtająca się na huśtawce ale jeśli taka babcia ma w danej chwili dwa wyjścia: albo siedzieć w domu przy oknie i tęsknie patrzeć na opustoszały plac zabaw lub też wyjść i pohuśtać się uśmiechając się przy tym i będąc z siebie zadowolona – znacznie lepiej dla niej jest po prostu wyjść. A jeśli ktoś miałby się z niej śmiać to może będzie mu dane dożyć sędziwego wieku i stanąć przy dokładnie takiej samej alternatywie. I może wtedy nie będzie miał tyle siły aby wyjść na dwór i zostanie w domu ze swoimi pragnieniami. Żyć należy tak, aby sobie i swoim bliskim było dobrze na świecie. I żeby innym było z nami dobrze. A świadome zabijanie siebie słowami „jestem już za stary” – to robienie krzywdy sobie i – być może innym, którzy widzą co się dzieje, chcą pomóc a nie daje im się pozwolenia na to.

 

 Posted by at 13:11
sie 122013
 

„Ona jest (…) !!!”


„Ja tego nie przeżyję”, „On mnie doprowadza do szału”, „Rzygać mi się chcę jak to widzę”, „Ta praca mnie wykończy”, „Mam to w dupie”, „Już mi się słabo robi”.

To tylko niektóre, takie przykładowe, wyrażenia, które na co dzień zagościły w naszym języku. Ktoś powiedział: „powiedz coś dobrego – nic się nie stanie, pomyśl coś złego – na pewno się wydarzy”. To nie do końca tak jest, ale jest w tym wiele racji. Myśli negatywne mają o wiele większą silę niż myśli pozytywne. Powiedzmy tak – 1 do 10. Jedna myśl negatywna i żeby ją zneutralizować potrzeba by było dziesięciu myśli pozytywnych. Jak często myślimy pozytywnie? A jak często negatywnie? No, tak, ktoś powie, że to tylko tak się mówi, że jak „widzę swojego szefa to mi się niedobrze robi”. Oczywiście – jednokrotne powiedzenie nic nie zdziała. Ale czy na pewno powiedzieliśmy to tylko raz? „Niech mnie diabli wezmą, jeśli…”. Ile razy tak ktoś powie? „Nasze myśli kreują naszą rzeczywistość”. Jeśli ktoś nie wierzy – niech się przypatrzy temu co myśli. Niech sobie na kartce zrobi 2 rubryki – „myśl pozytywna” i „myśl negatywna”. I przy każdej myśli jaka przyjdzie do głowy niech zrobi kreskę w odpowiedniej rubryce. Oczywiście, nie w sposób, że „niech mnie diabli wezmą” – myśl negatywna, „niech mój sąsiad złamie nogę” – myśl pozytywna, bo on jest wredny i go nie lubię. Nie, to nie tak. A potem, jak już mamy taką tabelkę zobaczmy czy wokół nas jest raczej więcej dobra czy zła.

A jeśli to, co mówimy się czasami spełnia? W końcu na widok szefa naprawdę zrobi nam się niedobrze. Kiedyś „on” naprawdę doprowadzi nas do szału. Nie mówiąc już o tym, że kiedyś czegoś naprawdę „nie przeżyjemy”. Nasza podświadomość słucha co my mówimy i stara się nam dogodzić. Ale podświadomość jest jak dziecko. Rozumuje jak dziecko. „Słabo mi się robi” – dla niej oznacza, że ma się robić słabo, a nie to, że nie podoba nam się kolor sukienki żony szefa. A ileż pracy mają lekarze-proktolodzy z jednym małym powiedzeniem: „mam to w dupie”. Potem rzeczywiście mamy.

Podświadomość nie pamięta też słowa NIE. Podobnie jak dziecko. Jak powiemy dziecku „Nie trzaskaj drzwiami” ono zapamięta „… trzaskaj drzwiami”. Ale jeśli powiemy mu „Nie trzaskaj drzwiami, zamykaj drzwi po cichu” – co zapamięta? Że ma zamykać drzwi po cichu.

Bardzo „dobrze” oddziaływują na podświadomość takie wyrażenia jak „ja się zabiję”, „jestem do niczego”, „nic nie potrafię”, „mam dwie lewe ręce”. To naprawdę pomaga jeżeli chcemy się stać nieudacznikami życiowymi. Tak, potem mamy dwie lewe ręce, jesteśmy do niczego i nic nie potrafimy. Dokładnie tak jak chcieliśmy.

Ile razy, na te wszystkie negatywne myśli, pomyśleliśmy coś pozytywnego? „Ładnie dzisiaj wyglądam”, „świetnie się czuję”, „ładnie pachnę”, „mam ładne, błyszczące oczy”. No tak – odpowiada „coś” sceptycznie – przecież wiemy, że się dobrze czujemy, więc po co to mówić? Odpowiem pytaniem: a po co mówimy, że coś nas wykończy?

 Posted by at 13:11
sie 122013
 

Autorytety


Nie będę tu pisał o autorytetach w powszechnym ich znaczeniu. Raczej o czymś, czego zazwyczaj się nie zauważa. Autorytety starszych osób: mamy, taty, rodzeństwa, babci, dziadków, a także: „panów policjantów”, księży, lekarzy itp.

Dziecko zazwyczaj wie, że to co powiedzą rodzice lub pani w szkole jest „święte”. Jeśli pani powie, że ludzie potrafią latać – dziecko będzie się zastanawiało dlaczego ono nie potrafi. Ale chciałem tu przytoczyć inny przykład. Pani pyta tabliczki mnożenia. Jedno dziecko – 3×5. Drugie 4×4 i tak dalej. I nagle trafia – 3×5 – dziecko odpowiada 15! A nauczycielka zadaje drugie pytanie – a 5×3? Dziecko się zastanawia co jest nie tak. Dlaczego inne dzieci miały po jednym pytaniu, a ono ma dwa? Dziecko wie, że 3×5 i 5×3 to jest to samo, ale czy pani tego nie wie? W tym momencie nauczycielka twierdzi autorytatywnie: siadaj, tuman jesteś, nigdy się tego nie nauczysz. Dziecko zapamiętuje że jest matematycznym tumanem i że nigdy się tego nie nauczy.

To samo dziecko. Załóżmy – dwa tygodnie później. Klasa rozrabiała, pani nie mogła sobie poradzić, zrobiła niezapowiedzianą klasówkę. Były same trudne rzeczy: 7×8, 9×3 i 8×4. Dziecko dostało złą ocenę. Nie dlatego, że się nie przygotowało, nie dlatego, że za karę, że za rozrabianie, że takie oceny dostała cała klasa, ale dlatego, że „jest tuman i nigdy się matematyki nie nauczy”. Jedna zła myśl jest jak stołek na jednej nodze – nie ma większego znaczenia. Wystarczy jednak pomyśleć co będzie gdy takie myśli będą cztery?

Inny przykład. Rodzice mówią setki razy – nie wychodź na dwór z mokrą głową, bo się przeziębisz. I dziecko, nawet podczas upałów jest się w stanie przeziębić, bo rodzice tak mówili. Ale są jeszcze trudniejsze przypadki. Lekarze. OJ! Coś boli. Pójdę do lekarza, on mnie wyleczy. trzeba się zapisać – lekarz przyjmie dopiero za tydzień. Dobrze, warto poczekać, bo on mi pomoże. Mija jeden dzień, drugi. Boli bardzo, ale trzeba poczekać, bo ten lekarz mi pomoże. Przychodzi wizyta, Człowiek wchodzi do gabinetu i … nic go nie boli. „PÓJDĘ DO LEKARZA, ON MI POMOŻE”. Ale to działa też w drugą stronę. Mamy – powiedziałbym – wrodzony lęk przed ludźmi w białych fartuchach – pewnie jeszcze z okresu szamanów. Ktoś jest na coś tam chory. Lekarz stwierdza autorytatywnie: ma pan przed sobą 6 miesięcy życia. Co się dzieje z takim człowiekiem, na którego „zapadł wyrok”? On jest przekonany, że po pół roku zjedzie z tego świata i nie ma od tego odwrotu, bo lekarz tak powiedział. Mija miesiąc, drugi, trzeci. Człowiek właściwie czuje się dobrze, ale i tak wie, że ma jeszcze tylko cztery miesiące. Po sześciu – umiera. Czuł się dobrze, ale lekarz powiedział… On wiedział lepiej. Pacjent umarł, żeby nie robić lekarzowi przykrości…

Lekarz jest też tylko człowiekiem, wykształconym zazwyczaj, to prawda, ale nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego co mówi. Jeśli choremu na raka powie się: „Jest pan chory na raka. Tak to prawda, że przeżywa tę chorobę (strzelam) 30% ale pana objawy są takie, że należy pan do tej szczęśliwej części. Pan będzie wyleczony” – szanse na wyleczenie wzrastają kilkakrotnie. A to jest tylko sposób poinformowania o chorobie. A proszę porównać: „Ma pan raka i niecałe 6 miesięcy życia przed sobą”. Jest różnica, prawda? Mówię tu o raku, bo tego zazwyczaj ludzie się najbardziej boją, ale to może być cokolwiek, chodzi mi tu o przykład. Lekarz to jest ktoś kto ma większą władzę nad nami (psychiczną oczywiście) niż – tak naprawdę – my sami. Jak lekarz powie, że jesteśmy umierający to nawet jeśli przed chwilą wróciliśmy z wyprawy na K-2 – będziemy się czuli jak własne zwłoki.

Ostatnio spotkałem się z radosnym przejawem lekarskiej ignorancji – znajomy usłyszał „ma pan raka”. Żeby się upewnić, trzeba zrobić badania, za 6 miesięcy. Znajomy zapłacił, zrobili badania i … cudownie ozdrowiał. Gdyby traktować lekarza jak autorytet – można sobie naprawdę zniszczyć życie.

Pojawiły się ostatnio w internecie „listy szczęścia”. Streszczenie to: „jak coś zrobisz to będzie ci dobrze, jak nie, to będzie bardzo źle”. Jeśli uwierzymy, że będzie źle – to będzie. Tak naprawdę to e’mailem można co najwyżej kogoś zdenerwować, ale gdyby się dało zrobić tak, żeby ktoś po przeczytaniu – chociażby – złamał nogę to proszę sobie wyobrazić ile listów otrzymują niektóre osoby publiczne. A mimo to żyją. Może to jednak tak nie działa?

Nie traktujmy szeroko pojętych autorytetów jako wyroczni. To tylko ludzie i oni też mogą się mylić, a skutki takich pomyłek są tragiczne wyłącznie dla nas. Wyłącznie.

 Posted by at 13:09
sie 122013
 

„Bo tak się robi”


Bo tak”, „Bo nie”, „Bo tak się robi”, „Tak to jest”, „To tak wyszło”, „Wszyscy tak robią”.

Te i inne tego typu wyrażenia znaczą… dokładnie – nic. Powtarzamy tysiące czynności, wypowiadamy tysiące zdań, ale jeśli ktoś by się zapytał dlaczego tak robimy odpowiadamy „bo tak się robi”. Oto przykład opowiadany przez Zbyszka K. : „Żona wysłała mnie po szynkę do sklepu. Wracam z piękną, dorodną szynką. Żona się pyta – nie obciąłeś końców? Nie – odpowiadam zdumiony – po co? – Bo zawsze się obcina końce. Nie zawracaj mi głowy. Na jakimś spotkaniu rodzinnym pytanie dlaczego obcina się końce szynki zostało zadane najstarszej babci. Ach, odpowiada babcia, bo ja zawsze miałam taką małą brytwannę i jak szynka była duża to się nie mieściła i trzeba jej było obciąć końce”. Dlaczego się obcina końce szynki? – bo tak się robi.

Czasami takie odpowiedzi są świadomą ucieczką („Bo tak, jestem twoim ojcem”) – zdanie, które tylko krzywdzi i niczego nie wyjaśnia, a czasami są usprawiedliwieniem czegoś, co robimy właściwie nie wiedząc czemu „Bo wszyscy tak robią”. Ale czy naprawdę to, co robią wszyscy – przystoi również nam? Warto się zastanowić.

Spotkałem takiego pana, któremu studenci – dla kawału, w zimie, przestawili samochód. Poloneza. Na czyjeś pytanie czy zaciągnął ręczny w samochodzie stwierdził „Nie zaciągam ręcznego w zimie”. Nikt nie ośmielił się zadać pytania „dlaczego nie”, ale ów człowiek pewnie nie znał na to odpowiedzi. Dla osób nie znających się na samochodzie odpowiadam: ręczny czyli ręczny hamulec jest po to, żeby go używać. Nie ważne czy jest lato czy zima. To tak, jakby ktoś jeździł tylko na czwartym biegu, bo „pierwszego nie można używać w zimie”. Nie powinno się zostawiać zaciągniętego ręcznego na dłużej – powiedzmy kilka-kilkanaście dni, zwłaszcza przy dużych skokach temperatury. Ale zaciągnięcie ręcznego nawet na 2 dni na pewno go nie uszkodzi.

Jest to bardzo trudne, jako że już od czasów szkolnych wpajany jest nam właśnie taki sposób myślenia. Zadanie matematyczne: nauczycielka pokazuje sposób rozwiązania. Zdolny uczeń wpada na pomysł, że może to rozwiązać inaczej. Idzie do tablicy, rozwiązuje, dochodząc do tego samego wyniku, może nawet prostszą metodą. Nauczycielka stwierdza – to zadanie rozwiązuje się inaczej – niedostateczny. A dlaczego istnieje wyłącznie jedno rozwiązanie? Bo nauczycielce się nie chce myśleć. Jeśli dziecko jest odważne zapyta się „A dlaczego tak pani profesor?” – usłyszy odpowiedź „Bo to zadanie rozwiązuje się w ten sposób”. Koniec, kropka. A im jesteśmy starsi tym więcej gromadzimy takich „rodzynek” i trudniej jest się ich pozbyć.

 Posted by at 13:06
sie 122013
 

„Być w tym co się robi”


Czasami jest tak, że robimy jedną rzecz, a myślimy o innej. W zależności od sposobu życia ten stan zdarza się częściej lub rzadziej. Zazwyczaj zdarza się to kiedy mamy coś załatwić lub dręczy nas sprawa, którą usiłujemy rozwiązać. Idziemy sobie ulicą i – myślimy o tym co pan dyrektor chciał powiedzieć, kiedy…

Patrząc na nasz sposób życia nie zawsze da się iść i jednocześnie myśleć o tym, że się idzie. Zazwyczaj myślimy, że mamy mało czasu i myślenie o tym, że się idzie jest jego permanentną stratą. Możliwe. Ale im bardziej jesteśmy czymś zajęci umysłowo tym mniej zwracamy uwagę na to, co robimy, jeśli oczywiście jest to zupełnie inna czynność. O takich osobach mówi się: marzyciel, lub ktoś, kto nie zauważa znajomych na ulicy, nawet jak na nich nadepnie.

Kiedy idziemy gdzieś – może nie jest to tak bardzo istotne, aby myśleć o tym co robimy, ale przyzwyczajenia rozciągają się na inne dziedziny życia. Na przykład na jazdę samochodem. Jedziemy samochodem do sklepu. W myślach zastanawiamy się co trzeba kupić i co trzeba jeszcze dzisiaj załatwić i – nagle jesteśmy pod sklepem i nie wiemy jak do niego dojechaliśmy. Albo – jedziemy do pracy lub do domu zamiast do sklepu. Albo – widzimy przed sobą grube drzewo lub inny samochód i okazuje się, że nasz samochód nadaje się wyłącznie na złom.

Czasami myślimy, że niektóre czynności są tak oczywiste, że robimy je automatycznie, zupełnie o nich nie myśląc. Idziemy do pracy. Zazwyczaj rano, jeszcze w stanie letargu, nie zupełnie wiedząc co się z nami dzieje – po prostu nasze nogi gdzieś sobie idą. Myjemy naczynia. Jemy (patrz „Jedzenie/Tycie”). Czasami jest tak, że zjadamy obiad nawet nie zdając sobie sprawy z tego co jemy. Robimy coś nie zdając sobie sprawy z tego, że to robimy. Jak zakochani. Myślą „tylko o jednym” i trudno jest ich „ściągnąć na ziemię”. Myślami są gdzieś daleko.

Starajmy się myśleć o tym co robimy. Naprawdę zaoszczędzi nam to wielu problemów. Nie mówię tu o rozbitym samochodzie, ale takich pomniejszych jak wyrzucenie łyżeczki do kosza i umycie jednorazowego pojemnika po lodach lub posłodzenie jajecznicy.

Pewien nauczyciel mówił, że należy „być w tym, co się robi”. Dla nas jest to dosyć trudne. Zazwyczaj nasz umysł zachowuje się jak małpa, która skacze wszędzie tylko nie siedzi tam, gdzie być powinna. Spróbujmy zrobić jedną rzecz: umyć naczynia, zetrzeć parapet, umyć ręce świadomie, od początku do końca. Zazwyczaj idziemy do łazienki, widzimy mydło, woda już odkręca się sama. Wycierania rąk nie pamiętamy. Z trudniejszych ćwiczeń: ugotowanie obiadu, wyjście z domu, zamknięcie samochodu.

śmieszne, prawda? „Dlaczego mam patrzeć jak zamykam samochód?” – ktoś się zapyta. A to ja mam kontr-pytanie: ile kierowców, po odejściu od samochodu na 10 metrów nie wróci się, kiedy ktoś się zapyta czy zamknęli samochód. Ile osób na tyle świadomie zamykało drzwi na klucz, żeby o tym pamiętać. To samo jest z: wyłączeniem światła, wyłączeniem, żelazka, wyłączeniem kuchenki gazowej, zamknięciem mieszkania, zamknięciem okien itp. To wszystko robimy z myślą o tym, co będziemy robić za chwilę.

Przy wychodzeniu z mieszkania myślimy o: pracy, autobusie, który na pewno nam ucieknie, zakupach. Podobnie przy wychodzeniu z samochodu. Żyjemy tym, co się będzie działo za chwilę bezpowrotnie tracąc to, co jest teraz. Skutkiem tego jest to, że wracamy się z windy zobaczyć czy zgasiliśmy gaz, wracamy się zobaczyć, czy samochód jest zamknięty.

Czasami rzeczy „dostają nóg” i uciekają przed nami „krucogalpokiem, złośliwie przy tym chichocząc”. Przed chwilą mieliśmy w ręku ten: telefon, nóż, guzik, szmatę, klucze, dyskietkę, gazetę, książkę i tysiące innych rzeczy, które w statystycznym mieszkaniu tak często zmieniają miejsce, że wydawałoby się, że ciągle nam coś biega po mieszkaniu. Poza bardzo drobnymi wyjątkami telekinezy (lub kotokinezy – kiedy mamy w domu kota, który zazwyczaj posiada cudowne właściwości przemieszczania rzeczy, zwłaszcza takich, które według niego doskonale nadają się do zabawy, jak: gąbka, szmatka do mycia naczyń, kartka papieru, długopisy, gumki, wszystko co jest małe i można to zrzucić ze stołu i popatrzeć jak spada, jak również kwiatki, dyskietki itp. (słyszałem o kocie, który nosił w pyszczku żyletki nic sobie przy tym nie robiąc – sam je podnosił ze stołu, wystarczyło ją na chwilę tam zostawić)) rzeczy raczej leżą na miejscach, w których je zostawiliśmy. Tylko, że kładąc szmatę odbieraliśmy telefon, a ona była na tyle złośliwa, że tak się schowała za telefonem, że jej nie było widać i nie odezwała się kiedy chodziliśmy po mieszkaniu szukając jej. Wystarczy sobie przypomnieć, że telefon zadzwonił w trakcie zmywania, albo – jeszcze lepiej – świadomie odkładać szmatę.

O ile byłoby prościej zostać na chwilę myślą przy tym, co robimy i potem już spokojnie iść dalej. Na każde pytanie w naszym umyśle w stylu: „czy ja zgasiłam światło” możemy sobie spokojnie i z całą świadomością odpowiedzieć: „tak, dzisiaj, kiedy wychodziłam, a sąsiad właśnie wtedy wychodził, bo stuknął drzwiami.” Kiedy się okaże że to nie sąsiad stuknął drzwiami tylko jakiś włamywacz możemy prawie co do sekundy powiedzieć kiedy to było.

Dla osób które mają ustawiczne problemy z tym czy zgasili kuchenkę, wyłączyli światło, zamknęli samochod itp. mam mają propozycję. Proszę podczas gaszenia światła, zamykania samochodu powiedzieć, w miarę głośno (ale nie na całą ulicę) „teraz zamykam samochód”, „teraz gaszę światło w łazience”, „teraz zgasiłam wszystkie palniki w kuchence”. Powinno pomóc.

 Posted by at 13:04